Pod koniec maja, nakładem wydawnictwa Agora, pojawiła się na rynku długo wyczekiwana przeze mnie, i pewnie nie tylko, pozycja „Polki na Montparnassie”.
To pasjonujące historie kilku polskich artystek m.in. Anny Bilińskiej-Bohdanowicz, Anieli Pająkówny, Meli Muter, Alicji Halickiej, Irenie Reno, które spokojnie mogłyby być dzisiaj ikonami feminizmu, a które poza koneserami sztuki, są w zasadzie nieznane szerszej publiczności.
Anna Blińska „Nad brzegiem morza” 1886, olej na tekturze
zdjęcie pochdzi z książki
Autorka bardzo dokładnie przedstawia realia bohaterek, w których przyszło im żyć i realizować swoje pasje. Ogrom determinacji i siły charakteru, jakie musiały mieć kobiety próbujące zaistnieć w malarstwie, jest niewiarygodny. Zdolne artystki, już na etapie edukacji były wyeliminowane z systemu szkolnictwa dostępnego od lat dla mężczyzn. Szukając innych ścieżek rozwoju, pobierały nauki w prywatnych akademiach. Przy czym i tu nie sprzyjały im warunki. Pomijając liczne ograniczenia, sama praca w krępujących gorsetach była wyzwaniem fizycznym.
Choć z pewnych faktów zdawałam sobie sprawę przed lekturą, znalazłam mnóstwo informacji, które jeszcze dobitniej uświadomiły mi ówczesną sytuację artystek. Chociażby zaskakujące dziś słowa ówczesnych malarzy komentujących ich pracę, które autorka cytuje na łamach książki. Muszę przyznać, że Gustave Moreau mi dość podpadł!
„Wkroczenie kobiety w świat sztuki byłoby nieodwracalną katastrofą. Co się stanie, kiedy istoty pozbawione prawdziwego daru wyobraźni wniosą swoje osądy artystyczne i będą domagać się wsparcia?”
Gustave Moreau, 1889
Świetna lektura oraz wspaniały hołd oddany zapomnianym artystkom.
Poniżej zapraszam, na krótkie spotkanie z autorką Sylwią Zientek.
Sylwia Zientek pisarka, autorka powieści głównie historycznych, opowiadań oraz licznych publikacji biograficznych. Wydała m.in. sagę warszawską Hotel Varsovie, książki Kolonia Marusia i Miraże. Absolwentka Prawa na Uniwersytecie Warszawskim oraz Centrum Studiów latynoamerykańskich. Po wielu latach pracy porzuciła zawód prawniczki dla pisania. Mama trójki dzieci, entuzjastka sztuki, zwłaszcza malarstwa. Uwielbia podróże śladami artystów oraz sekretne życie muzeów. Obecnie mieszka w Luksemburgu.
Fot. Marcin Łobaczewski
Skąd pomysł na książkę? Kiedy i w jakich okolicznościach pojawił się w Twojej głowie?
SZ: Od wielu lat pasjonuję się sztuką, zwłaszcza malarstwem i od dawna „chodził mi” po głowie pomysł, by napisać o książkę właśnie o tym. Kiedy szukałam materiałów do sagi warszawskiej „Hotel Varsovie” zainteresowałam się Anną Bilińską-Bohdanowicz. Bolało mnie to, że jest szerzej nieznana, nawet w Warszawie, gdzie spędziła wiele lat, gdzie zmarła, a w Muzeum Narodowym wisi tak wiele jej obrazów.
Brakowało publikacji na jej temat, książek popularyzujących jej sztukę. A później trafiłam na pastel Ireny Reno – Hassenberg. Zaczęłam szukać informacji na temat tej zupełnie nieznanej mi artystki i okazało się, że tych informacji po prostu nie ma. Zaczęłam drążyć temat i zrozumiałam, że jest bardzo wiele artystek, o których – poza wąską grupą historyków sztuki – niewiele wiemy. Wiedziałam, że muszę napisać, chociaż o kilku z nich.
Bohaterkami Twojej książki są kobiety, dla mnie to ważna lektura, ponieważ oprócz opowieści o ich artystycznych aspiracjach, mówisz dużo o roli kobiet w tamtych czasach, o ich ograniczonych prawach. Odwołanie do ówczesnych realiów jest niezbędne, aby zrozumieć kontekst, w jakim się znalazły. Dlatego jak dla mnie to wbrew pozorom lektura godna polecenia również mężczyznom! Dla kogo pisałaś tę książkę?
SZ: Nie będę ukrywać, że myślałam głównie o czytelniczkach. Książka wpisuje się w nurt herstorii, bliski mnie także jako kobiecie. Dla naszej tożsamości, świadomości sytuacji i możliwości kobiet latach 20 XXI wieku ważne jest, abyśmy znały historię tak wielu zmagań pań, które przed stu laty i wcześniej przebijały „szklany sufit”, uchylały zamknięte dla nas drzwi, wydeptywały ścieżki będące dzisiaj szerokimi szosami. Okazuje się jednak, że wielu panów sięga po „Polki na Montparnassie” – dostaję od nich wiele pozytywnych sygnałów. To ogromnie cieszy. Myślę, że wiedza o dziejach artystek-pionierek stanowi ciekawy kontekst i zmienia optykę na historyczne wydarzenia i realia.
W swojej książce przywołujesz szczegóły dotyczące miejsc, w których przebywały Twoje bohaterki, ich mieszkania, pracownie, miejsca spotkań. Jak wyglądała Twoja praca nad książką? Czy starałaś się podążać ich ścieżkami po Paryżu? Jakie napotkałaś przeszkody w swoich poszukiwaniach?
SZ: starałam się w miarę możliwości odwiedzić miejsca, z którymi związane były artystki. Niestety nie wszystkie dzisiaj już istnieją. W Paryżu zachowała się kamienica, w której mieszkała Anna Bilińska, Olga Boznańska, Alicja Halicka, Tamara Łempicka czy wspaniała willa modernistyczna Meli Muter. Odwiedzałam miasteczka w Prowansji i na francuskiej riwierze, gdzie bywały artystki, a także Katalonię, tak bliską sercu Meli Muter.
Bywanie w miejscu, gdzie moja bohaterka stawiała swoje kroki, zawsze w jakiś sposób przybliżało mnie do prawdy o niej. Oczywiście nie zawsze było łatwo – wiele z ważnych domów już nie istnieje, poza tym niekiedy trzeba się mocno starać, aby sforsować jakąś bramę. Ale zawsze warto próbować!
Czy do którejś z artystek, o których pisałaś, masz szczególny sentyment?
SZ: W zasadzie każda z nich jest mi bliska, z każdą czuję jakiś rodzaj więzi. Bardzo mnie wzruszył los Anny Bilińskiej, jej walka i nieustępliwość. Ale chyba najbardziej porusza mnie los Meli Muter. W mojej ocenie to jedna z najważniejszych artystek, dla mnie osobiście największa polska malarka. Był w niej niesamowity ogień, pragnienie pasji, miłości, ale też ogrom empatii dla ludzi biednych i cierpiących. O jej życiu najlepiej świadczy fakt, że do końca życia (a zmarła mając 91 lat) była wierna swoim zasadom i zawsze wspierała innych ludzi.
No i na koniec koniecznie muszę zapytać, gdzie lubisz się udawać gdy odwiedzasz Paryż?
SZ: Paryż, jak wiadomo, ma rozmaite oblicza i za każdym razem, gdy go odwiedzam, nawet gdy krążę znanymi trasami, odkrywam coś fascynującego. Ogromnie lubię „flanerować” po dzielnicy Marais. Ale najmilsze mi miejsce to bulwar Saint Germain, tamtejsze kawiarnie, bliski plac Saint Suplice.
Urokliwe, pozostające w ukryciu muzeum Delacroix i placyk Furstenberg to także „mój” zakątek. No i Montparnasse! Tam czuję się już prawie jak w domu, tak często podążałam jego uliczkami. Pobyt na tarasie kawiarni La Rotonde, w sercu dzielnicy, gdzie kiedyś siadywali artyści z polskiej kolonii artystycznej, w tym moje bohaterki, to zawsze ogromne przeżycie. Podobno kawiarnia ta znowu jest czynna – muszę koniecznie wybrać się tam, żeby wypić „café crème”!
Dziękuję za poświęcony czas i czekamy na kolejne książki o artystach!